Covid przeszłam… Wspaniałomyślnie rodzice mnie nim obdarzyli na Wielkanoc. Ja się przygotowywałam do tego, żeby ich nie zarazić, nigdzie nie chodziłam i w ogóle byłam bardzo grzecznym dzieckiem. Tymczasem pojechałam na święta i wszystko było ok, a za chwilę okazało się, że tato jest chory, no i zaraz cała rodzina poleciała.
Tak że nawet nie zdążyliśmy, że tak powiem, dotrwać do tych świąt, chociaż ja, całe szczęście, okres wielkanocny miałam normalny, to znaczy jeszcze nie byłam chora. A to znaczy, że cały żurek, który zrobiłyśmy z mamą musiałam zjeść ja. Całą sałatkę, tradycyjną jarzynową, oczywiście, musiałam zjeść ja. No i tyle, ile dałam rady śledzi.
No nie mogliśmy niestety poczęstować rodziny, no bo tak trochę głupio z zakażonego domu rozdawać jedzenie. Może ktoś by dziwnie się poczuł obdarzony skażonym śledziem na Wielkanoc…
A cała ta historia zaczęła się od kotleta mielonego. Wszyscy się rozchorowali nie tak, jak ministerstwo przewidywało – na święta, czyli kiedy Polacy się spotkają i zachorują, tylko ta radosna historia dzieje się tydzień wcześniej. My po prostu wyprzedziliśmy trendy jako rodzina.
Moja babcia zdecydowała się zrobić kotlety mielone, ale że jest starszą już osobą i raczej potrzebuje pomocy z tym bardzo tradycyjnym sposobem przygotowania, czyli kręceniem mięsa w maszynce, moi rodzice zaoferowali pomoc. Z tego, co mama mówiła, wiem, że już tata się troszkę gorzej czuł, w sensie był senny, czy coś, no ale wszyscy myśleli, że po prostu jest stary, więc chce mu się spać, bo czasami przecież śpi w ciągu dnia. No i jakoś strasznie nikt na to uwagi nie zwrócił, i ok – poszli do babci robić kotlety. W tym czasie przyjechała ciocia – siostra mamy z mężem. Starsi też ludzie, po sześćdziesiątce. Młodą rodziną nie jesteśmy. No, przyjechali tylko na chwilę, zapytać, co słychać, no i już na święta podrzucić do zamrażalnika jedzenie. Posiedzieli troszkę, no i tyle, pojechali.
Pomielili to mięso, zabrali się od babci, ale jeszcze później tego samego dnia inny wujek odwiedził moją babcię, kiedy nie było już mojego taty – pacjenta X. I voila – czwartek, piątek przed świętami wszystkich wysiekło. Tylko moją babcię nie, i bardzo jestem wdzięczna za medycynę i szczepionkę, bo tylko moja babcia była zdrowa. Była już zaszczepiona dwiema dawkami, więc nie wiem, co by się działo, gdybyśmy nie mieli ręki na pulsie i jej nie zaszczepili najszybciej jak się dało. Więc moja babcia radośnie, jako organizatorka tego przaśnego spotkania przeżyła sobie spokojnie święta w samotności. A tymczasem na całą trójkę jej dzieci, jak to babcia określiła, jakaś klątwa padła. Cała trójka z rodzinami się pochorowali, ale wyzdrowieliśmy, więc w zasadzie teraz już jesteśmy nieustraszeni.
Więc po prostu te kotlety przypominają mi ten taki mały, przedświąteczny, rodzinny dramat, który się rozegrał. I dodatkowo jeszcze przypominają mi tę kulinarną katastrofę mojego nosa. Cały obowiązek, cały ciężar świąt spoczął na moim żołądku. Nie mówię, żeby mi było strasznie przykro, ale kiedy Wielkanoc trwa tydzień to już przestaje być miło, więc przepełniona tymi dobrociami świątecznymi zorientowałam się… pamiętam, chyba w poniedziałek to było… Święta minęły, to już z tydzień zleciał od tego wszystkiego. Ale byłam świadoma tego, że jestem w domu zakażonym, no więc to nie było takie straszne zaskoczenie, ale tylko czekałam aż to się wydarzy.
I właśnie w poniedziałek tak sobie po tym wszystkim, po tej pierwszej fali covidowej w naszym domu… wstaję rano, myślę sobie – kurde! Ale fajnie, chyba nawet zębów nie muszę umyć, bo przecież tak nic nie czuję normalnie! Tymczasem oczywiście moja mama wchodzi do pokoju, żeby powiedzieć „dzień dobry”, nie wiem, „wstawaj dziecko”, czy cokolwiek i standardowo, tak jak codziennie po nocy mnie odwiedzała, mówi „fuj, jak tu śmierdzi po nocy, trzeba otworzyć!”. Więc miałam takie… „no zaraz, przecież wcale nic nie śmierdzi!” I zaraz miałam takie… „kurde…”. Takie rozbieżne wersje wydarzeń od rana samego? No to lecę zrobić test Amolu, o którym mówiła mi koleżanka: że jak masz wątpliwości to leć powąchać Amol, jak masz na chacie. Dlatego, że jak tego nie poczujesz to znaczy, że już nie żyjesz.
No więc poleciałam. Oczywiście u siebie w mieszkaniu we Wrocławiu nie mam Amolu, a u rodziców był, więc fantastycznie – inaczej nigdy w życiu bym się nie dowiedziała, że straciłam węch! Więc poleciałam i od razu sztachnęłam się Amolem, mama patrzy, co robię, bo ledwo wyskoczyłam z łóżka i biegnę Amol wąchać i w moim mózgu pojawiła się ta informacja – Jezus Maria, nie wiesz, co wąchasz! W sensie – widzisz tę butelkę, wiesz, że zaraz powinno ci po prostu rozsadzić nos od tego alkoholowo-ziołowego zapachu. A tymczasem to pachnie tak samo jakbym powąchała kubek z gorącą wodą. Czyli… nic. W sensie… nic.
I wtedy zdałam sobie sprawę, że tak czy siak muszę umyć zęby.
Bo to znaczy, że wszyscy inni będą skutki uboczne – czyli mnie – czuli, ale ja będę w błogiej nieświadomości żyła.
No i w zasadzie wtedy padły moje pierwsze słowa przy śniadaniu, kiedy mama spytała co jemy, powiedziałam: „zrobię tobie co chcesz, ale mi w zasadzie będzie to już obojętne, więc mogę kontynuować dzieło zniszczenia i po prostu wszystko, co jest stare będę wam wyjadać, bo i tak nie będę przecież czerpać żadnej przyjemności z jedzenia”.
Trzeba dodać, że ja bardzo lubię jeść i próbować nowych rzeczy. To jest strasznie, szalenie ważna dla mnie część życia, żeby spożywać posiłki. Cieszę się tym wszystkim, kolorami, wyglądem, smakiem, zapachem, no wszystkim. No więc i tak pomyślałam sobie: „hm! Jeśli mam covid i tylko straciłam węch to i tak lepiej niż mój tato, który jest w szpitalu”, no niemniej czekała mnie smutna wizja, byłam tego świadoma, no ale stwierdziłam, że ok, jestem dorosłą osobą, poradzę sobie, nie będzie tak źle.
Teraz już jest troszkę lepiej, choć nie do końca już mi wszystko przeszło. Jeszcze jest to wszystko tak przytępione, ale w zasadzie to, co powiedziałam pierwszego dnia do mamy: „jest mi to obojętne”, towarzyszyło mi każdego dnia przy każdym posiłku. Moje jedzenie, ta moja, powiedzmy, pasja do jedzenia, zamieniła się w obojętność, co jest strasznym doświadczeniem! Wiesz, bo nienawiść i miłość to są bardzo przeciwstawne uczucia, emocje, ale chociaż są jakieś. A obojętność jest, według mnie, tą najgorszą, że nie zależy ci, że w zasadzie gdyby nie ta potrzeba zaspokojenia głodu to było mi to obojętne co zjem.
Zauważyłam, że coś mi wraca kiedy… się kąpałam i… i niestety, no nie jestem typową przedstawicielką płci pięknej, że ja tylko motyle i fiołki i w ogóle i że stolec to nie rozmowa ze mną… ale tak, puściłam bąka w wannie i stwierdziłam „o kurwa, czuję to!”.
Dla mnie covid był bardzo związany z moją fizjologią. Jego początek był taki, że stwierdziłam, że nie muszę umyć zębów, a w zasadzie taka wiosna w moim życiu pojawiła się, kiedy puściłam bąka. I wtedy odzyskałam nadzieję na lepsze czasy. I teraz mogę powiedzieć, że rzeczywiście czuję więcej. Mój nos nie jest jeszcze w formie, w jakiej powinien być, ale mam nadzieję, że przy odrobinie treningu, czyli – jedzenia! – wszystko będzie dobrze.
A jeśli chodzi o jedzenie i określenie co tak naprawdę czułam, to: Amol był wodą, więc zapachowo nic się nie działo. Co ciekawe, byłam w stanie powiedzieć, siedząc z mamą przy śniadaniu i powiedzieć pewnego dnia, że o, to jajko z majonezem jest smaczne. Mama na to: „ojej, odzyskałaś już smak, węch, tak?”. Mówię: „nie”. W sensie – wiem, że to jest jajko z majonezem na chlebie, bo wiem, bo widzę to, czuję teksturę, mój mózg pamięta po prostu jak to smakuje, więc, mimo że fizycznie nie jestem w stanie tego poczuć w tym momencie to mój mózg wie, że jest to na przykład coś, co lubię. Mózg wie, jak to smakuje, więc od razu przesyła gdzieś… nie wiem, do innej części mózgu, że „lubisz to jedzonko, więc możesz się cieszyć!”. Naprawdę, ja to mogę tak wytłumaczyć, jako nie wiem… pamięć smakową? Pewnie nie istnieje nic takiego, pewnie w ogóle sieję absolutną herezję w tym momencie, ale to jest po prostu takie moje indywidualne podsumowanie tematu: byłam w stanie potwierdzić, że coś jest smaczne, ale tylko dlatego, że wiem to, bo jadłam to wcześniej. Może to nie jest tak, że smaku nie czuję, bo smak jako taki: kwaśność, słodkość, oczywiście, to jak najbardziej. Całe szczęście nie miałam problemu takiego, że, nie wiem, wszystko wydawało mi się kwaśne lub inne, bo słyszałam o takich przypadkach. W miarę to, powiedzmy, funkcjonowało u mnie. Może jako człowiek pierwotny wiedziałam, że coś jest gorzkie, że coś jest kwaśne, że być może nie powinnam tego jeść, tylko po prostu nie miało to całej tej przyjemności.
Odebrano mi moją przyjemność.
Przez to, i ze względu też na utrudniony dostęp do sklepu, no bo w zasadzie zapasy musiał przynosić mój brat, no to nie wymyślałam nic szczególnego, no bo skoro jajka tak czy siak nie czuję, zapasy są ograniczone, więc trzeba gotować po prostu z tego, co jest… czyli takie absolutnie proste, zwyczajne rzeczy, jak, nie wiem, ser biały, czyli coś, co i tak samo w sobie nie ma aż tyle smaku.
Ale jestem szaloną fanką nabiału i ja przepraszam wszystkie krowy za to, bo wiem, że to nie jest humanitarne i jestem absolutnie tego świadoma, dlatego z tego powodu ograniczam mięso, bo tak będzie zdrowo dla wszystkich – może nie dla producentów mięsa, no ale górnicy też się będą musieli przebranżowić kiedyś. Więc jestem tak fanką nabiału, że i tak go jadłam, mimo, że nie czułam, to i tak się cieszyłam, że jem to, co lubię. Kiedy spróbowałam rzeczy, których nigdy nie jadłam, czyli na przykład ser, który Agata specjalnie kupiła, bo cieszyła się, że przyjeżdżam, to wiedziałam tylko, że jest słony. I jej mina mówiła wszystko. Było jej przykro, bo wie jak lubię sery i widziała, że ja wiem tylko, że ten ser jest słony, że nic nie ma poza tym, że nie jestem w stanie określić nutki orzechowej, czy jakiejś innej, tylko po prostu: tak, ten ser jest słony.
Więc nie warto inwestować w osoby chore na covid. Nie ma to sensu.
Dodaj komentarz